Prawie niebo czyli Grossglockner cz. 2


Dzień 1.

Obudziłem się o 8mej. Plan był wyruszyć o 9tej, klepnąłem ręką budzik, czułem się okropnie, tylko chwilka, tylko chwileczkę za 10 minut na pewno poczuję się lepiej… Ciemność.. wstaję jest godzina 11ta, zanim się ogarnę będzie 12ta. Kurwa! No to ładnie zacząłem, czuję się tragicznie, leci mi z nosa, cały się trzęsę. Mogiła… Nade mną widzę Demona Głupoty na smyczy Śmierci uśmiechniętej szeroko od ucha do ucha. Co w przypadku Śmierci nie jest dziwne, można powiedzieć, że Ona nie ma innego wyjścia jak się uśmiechać od ucha do ucha. Oczywiście gdyby miała uszy…
Pomiędzy nimi a mną stanął mój Anioł Stróz w pełnej krasie, cudownej zbroi, z mieczem i w ogóle jakiś taki inny…
- Po moim trupie! – krzyknął i rzucił się na gromadkę
- ZGODA – odrzekła Śmierć, a ja wsiadłem na motocykl. 

Niekoniecznie czułem, że jest to najrozsądniejsza rzecz jaką zrobiłem w życiu, ruszyłem powoli, jazda z gorączką to naprawdę słaby pomysł. Pamiętajcie dzieci, nie róbcie tego sami w domu, wszystkie niebezpieczne sceny w tym filmie zostały nagrane z udziałem profesjonalnych kaskaderów. Gdyby nie to, że zostały nagrane przez jednego kretyna bez krzty rozsądku za to z niesamowitym szczęsciem i Aniołem Stróżem, który tak naprawdę jest Archaniołem i do tego wojwonikiem jakich mało. Nad moją głową unosiły się pierza z resztek anielich skrzydeł, łoskot broni, ryk demonów i strzępki szaty Śmierci. W takiej atmosferze ruszyłem. W Nowym Dworze Mazowieckim zatrzymałem się.

Zadzwoniła Ola:
- No i gdzie jesteś?
- W Nowym Dworze Mazowieckim…
- Co?!?! O tej godzinie?!?!
- Tak jakoś wyszło… w trasie nadrobię – próbowałem oszukać siebie i ją.

Napiłem się czegoś, kupiłem środki przeciwbólowe, które lubię nazywać z angielska „painkillers”. Wtedy od razu mi się wydaje, że jestem niczym Bruce Willis w „Szklanej Pułapce 3” kiedy na kacu i na „painkillers” właśnie dokonuje cudów. Ja dokonywałem cudu utrzymania się na drodze, być może nie było to ratowanie świata, no dobra… Nowego Jorku, przed zagładą, ale to i tak był cud pełną gębą. Słońce prażyło niemiłosiernie, ja co około godzinę połykałem następną dawkę „painkillers”, które mnie trzymały jakoś w siodle. Jechałem dość wolno co akurat było o tyle przejawem zdrowego rozsądku o ile się da przejawiać zdrowy rozsądek w takich warunkach. 

Nie bardzo wiem kiedy minął dzień. Około 21wszej wieczorem minąłem Berlin i trochę się zmartwiłem, zgodnie z planem miałem już dawno być w okolicach Frankfurtu. Niestety miałem opóznienie na starcie i wbrew temu co powiedziałem żonie nic nie nadrobiłem na trasie a wręcz przeciwnie. Siadłem na stacji benzynowej, odpaliłem Google Maps w telefonie komórkowym i zacząłem kombinować, że może by jednak się kimnąć w jakimś hotelu, to zawsze jest jakaś opcja. Wypiłem kawę, rozgryzłem z miną twardziela niczym landrynki następną porcję „painkillers” i ruszyłem w trasę. Trzypasmowa autostrada, będzie łatwiej. 

Nade mną wciąż słychać było odgłosy bitwy, nie chciałem wiedzieć kto wygrywa, podejrzewałem najgorsze. Właściwie niewiele pamiętam z całej tej trasy, autostrada, autostrada, autostrada. Jechałem tak 120-140 więcej się bałem. I tak mnie nosiło z jednej części pasa na drugi. W takim stanie to się ma co jakiś czas jakieś zwidy, hamowania na prostych zakrętach ni z gruszki ni z pietruszki bo się zaczynasz bać. Na dodatek w kluczowym momencie padła mi komórka, godzina 2ga w nocy a ja koło Frankfurtu krążę jak idiota po tych betonowych pustyniach, drogi puste, ciemno. Co jakiś czas jakaś łuna w pobliżu kiedy przejeżdzasz obok miasta. Pod Frankfurtem jest w ch.. znaczy się jest dużo rozjazdów, bardzo dużo. Zatrzymałem się na stacji benzynowej, zamówiłem jeszcze jedną kawę łyknąłem następną porcję „painkillers”, Bruce Willis byłby ze mnie dumny. Muszę naładować komórkę i zobaczyć na mapie gdzie ja właściwie jestem.

Właściwie to nie uznaję GPSów. Moim zdaniem są… hmm… przewidywalne. Cała wyprawa robi się… hmmm..przewidywalna... A przecież to takie niemoje… Dlatego GPS’a ze sobą nie wożę. W komórce mam aplikację Google Maps i korzystam z niej na tej samej zasadzie co czasem z mapy. Tylko, że wygodniej bo zajmuje mniej miejsca i określa twoje położenie, czyli nie musisz zgadywać gdzie jesteś. Z mapą oczywiście to najczęściej spotykany problem. Bo co z tego, że mam mapę jak nie wiem w którym miejscu mapy jestem. Z GPSem ten problem odpada. Oczywiście pod warunkiem, że masz naładowaną baterię… lub ładowarkę motocyklową. Nie miałem ani jednego ani drugiego.
Poprosiłem na jakiejś podrzędnej stacji benzynowej o możliwość naładowania komórki, być może już zacząłem przypominać Bruce’a Willisa, albo może wyglądałem jakbym zaraz się miał przewrócić a może po prostu wyglądałem na szaleńca z obłąkanym wzrokiem po około 10ciu tabletkach Panadolu w każdym bądź razie obsługa stacji była podejrzanie miła. Przyniosła kawkę do stoliczka, pokazało gniazdko, podpięła ładowarkę, zapytała się gdzie i skąd jadę… Mam nadzieję, że koleś nie chciał zadzwonić na policję:

– Pijany szaleniec na motrrad, aus Polen…
- Polnische Banditen!! Następhny pijahk aus Polen… Sofort jadymy!

Jako, że właściwie obudziłem się tylko dlatego, że  o mało nie udusiłem się kawą kiedy mój nos wylądował w filiżance postanowiłem ruszać dalej. Tak wiem, nie powinienem tego robić, ale z moich obliczeń wynikało, że to będzie już tylko 150 kilometrów, co tam dla kolesia po przejechanych 1200 km, z 40sto stopniową gorączką i zjedzonych 10ciu Panadolach. Bajka! Anioł Stróż się nie odzywał, pierze przestało fruwać zajrzałem do niego do góry:

- Wszystko w porządku?
- Arghsshh…sz….ss….zzzzaaabbbijję sssscciiięęę…- odpowiedział, ale nie był zbyt rozmowny. Ja też bym nie był gdyby na moim gardle zaciśnieta była szponiasta łapa demona, a ciemny kształt w kapturze właśnie brał zamach ogromną kosą celując w moją głowę
- A… no to w porządku… nie przeszkadzam.. widzę, że wszystko pod kontrolą.
Uniosłem kciuk dodając mu otuchy, jego zwężone oczy mówiły mi, że jest mi wdzięczny.

Odpaliłem Zuzię, po krótkiej przerwie zawsze było lepiej. Najgorzej było kiedy już trochę się przejechało, kiedy dopada cię monotonnia autostrady nocą. Nic się nie dzieje, a w twojej głowie pustka. Świadomość walczy ze zmęczeniem co owocuje dzwinymi ruchami motocykla po autostradzie. Udało mi się odnaleźc dzięki konsultacji z Googlami właściwą autostradę choć trochę musiałem krążyć po okolicy. W pewnym momencie zobaczyłem dookoła jasnośc.

- O w dupę… jestem w niebie, rozjechała mnie jakaś ciężarówka, nie zauważyłem zakrętu i moje ciało toczy się własnie w dół ogromnej przepaści o a ja właśnie widzę jasność niebieską, a tyle rzeczy jeszcze miałem…
Klakson ciężarówki i podmuch wiatru wyrwał mnie z kretyńskiego otępienia. Jeszcze nie tym razem, zobaczyłam tylko jak Śmierć, zwija się w kucki po niezbyt czystym ciosie mojego Anioła, który wyszczerzył zęby w złośliwym grymasie i rzucił się z rykiem na stado demonów snu.

- Eee… że co? – zatrzymałem motocykl na najbliższym parkingu… nie było ze mną dobrze. Przetarłem oczy, nie pomogło… nic nie poczułem… Hmm… otworzyłem szybkę od kasku i przetarłem oczy jeszcze raz.. O teraz lepiej… Ale jasność nie zniknęła. Rozejrzałem się dookoła, poczułem się jak w jakimś filmie Science – Fiction. Pamiętacie scenę z Blade Runnera, tą końcową kiedy to Harrison Ford ucieka przez ogromne miasto światła w napowietrznym samochodze wraz z wykradzioną androidką? Przelatuje nad miastem w którym wszystko się świeci, morze świateł. Właśnie takie miasto napotkałem, tysiące budynków wszystkie ze szkła, w każdym z budynków świecą się żarówki. Miliony żarówek. Bardzo mocnych żarówek. Widok był niesamowity, wszędzie gdzie się obejrzałem miliony punktów świateł, jakieś rury, budynki, oświetlone ulice i tak po horyzont. Jak się później okazało wylądowałem w Ludwigshafen i przejeżdżałem przez fabrykę BASF, największą fabrykę chemikaliów na świecie pracuje tu jak się okazało ponad 35 tysięcy ludzi. W nocy robi porażające wrażenie za dnia pewnie bym jej nie zauważył ale w nocy nie da się jej nie zauważyć. Właściwie można ją zobaczyć w promieniu 100 km dookoła, można wyłączyć swiatła i jechać „po ciemku” co i tak wygląda jak jechanie za dnia. Niesamowite miejsce. Tutaj poczuć można potęgę człowieka, przez chwilę czujesz się dumny, że należysz do tej rasy, która potrafi robić takie rzeczy, postęp, industrial… 

Oczywiście pierwsze lepsze trzesienie ziemi zmiotłoby to badziewie z powierzchni ziemi, spowodowało niezbyt miłe wycieki różnych substancji do atmosfery i zapewne generalnie zmiotło całe Ludwigshafen z powierzchni ziemie a dzieci z trzema i więcej głowami rodziłyby się w całej Europie jeszcze przez parę pokoleń co akurat mogłoby być ciekawe.
Do jasnej cholery, dlaczego u nas nic takiego nie widziałem. O ile dobrze pamiętam wygraliśmy ostatnią wojnę. Znaczy się zatknęliśmy naszą flagę na głównej bramie ich stolicy. Janek Kos to zrobił, widziałem… to musiała być prawda… i dlaczego niby teraz oni mają te wszystkie BASFy, Mercedesy, BMW no i Porsche.. przede wszystkim Porsche.. a my co? Trochę jakbym poczuł się wyruchany przez historię ale co zrobić. I tak się trzeba cieszyć, że nie mam czarnej skóry i nie muszę się zastanawiać czy to ziarenko fasolki co to je wyrwałem z zębów lwa mam podzielić pomiędzy moją dwunastoosobową rodzinę na jeden czy na dwa posiłki.

Pocieszony poniekąd tym faktem ruszyłem dalej. Teraz już było z górki. BASF mnie troche rozbudził, industrialno - surrealistyczny klimat pozwolił mi się skoncentrować, łyknąłem ostatnie proszki z 12to paka. Bardzo szybko dojechałem do Homburga i tym razem zupełnie jakoś instynktownie wjechałem dokładnie w tą uliczkę co trzeba było. Widocznie Anioł Stróż miał już dość. Godzina 5ta rano zaparkowałem moto pod domem Gosi i Ediego. Nie wierzyłem, że mi się udało.

- I mi tu nigdy nie wracaj suko! – usłyszałem tryumfalny okrzyk Anioła Stróża kiedy wymierzał ostatnie kopniaki spieprzającym demonom i Śmierci 
– To była dobra bitwa ale nie waż mi się jej powtarzać – zwrócił się do mnie.

Kiwnąłem w odpowiedzi głową, nie miałem zamiaru tego powtarzać. To była głupota do kwadratu, niestety nie miałem gwarancji, że przy moim charakterze nie zrobię czegoś równie głupiego. Wszedłem do domu, przywitałem się z Gosią, która mi później powiedziała, że wyglądałem jak nieprzytomny. Tak samo się zachwoywałem, jak robot zdjąłem kurtkę, buty i spodnie motocyklowe, cośtam odpowiedziałem na pytania ale nie wiem co. Ręce mi się trzęsły tak mocno, że nie potrafiłem szklanki z woda utrzymać w rękach nie rozlewając. Dobrze, że to nie była wódka bo bym sobie tego nie darował. Padłem na łóżko prawie jak stałem, co za ulga.

- Anioł Stróż podziękuję ci późńiej ale good job! – wycharczałem ostatkiem sił, zanim odpłynąłem w błogosławione objęcia Morfeusza. Jeszcze tylko usłyszałem gdzieś w górze metaliczny łomot. Jakby ktoś w pełnej, płytowej zbroi padał na ziemie i szczęsliwy jak rzadko usnąłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz