Wilno beware cz. 4

ŻYJĘ… ŻYJEMY NAWET…

Przeleciałem przez dziurę, ale dupnęło…
Ulga przez ułamek sekundy i za chwilę, czuje jak mi tył motocykla „pływa”. Hmmm… chyba jednak nie jest cudownie. Zjeżdżam na bok i już wiem, że tylne koło nie ma się dobrze, wręcz mogę zaryzykować tezę, że mam kompletnego flaka.
Ląduje w zatoczce w miarę bezpiecznie, szczęście w nieszczęściu. Zsiadam, Ola również patrzę na tylne koło


 
- No pięknie k…wa, koniec jazdy. – stwierdzam widząc rozerwaną felgę i ogromną 5cio centymetrową wyrwę w strukturze felgi. Ciekawe czy tylko felga czy w komplecie poszła felga + opona.
- I co teraz robimy? – pyta się słodko żona
- Dobre pytanie… - zasępiam się i myślę… Przedmieścia jakiegoś litewskiego miasta, godzina 18ta z minutami, nie jest optymistycznie. Stoimy dokładnie przy parkingu jakiegoś supermarketu. No nic, nie ma co siedzieć i myśleć, felga od myślenia się nie zrośnie, może ktoś tutaj coś poradzi, może bracia motocykliści i tutaj są, ktoś zespawa, wyklepie, sprzeda drugą felgę, nie wiem..




- Anioł! Dałeś ciała!
- Ja!?! Chyba kpisz, ciesz się, że żyjesz
- Cieszę się cieszę, tylko widzisz jak to jest, trochę lipa wyszła
- Ano wyszła, nie co dzień jest niedziela
- Ano nie co dzień…
- zgodziłem się z nim filozoficznie i ruszyłem na poszukiwania pomocy - Ale coś poradzisz?
- Ale weź daj mi chwilę, co?
- Dobra, dobra, działamy.
 
W pobliżu zamajaczył salon motocyklowy Suzuki. Ocho! Światełko nadziei zajaśniało w mojej głowie, niestety równie szybko zgasło. Nieczynny. Dookoła pusto, ani człowieka, szukam dalej. Odnajduję jakieś baraki, wygląda trochę na jakieś warsztaty samochodowe, wchodzę głębiej, klimaty takie postkomunistyczne, jest jakaś żywa dusza. Jakiś człowiek cośtam majstruje w silniku starego opla. Zagaduję po polsku, on mi po rosyjsku, że nie panimaju.
No kurrde halo, jak to? Na kresach nie kumasz? Po polsku? Przecież to „u nas” jest... no nic, może po angielsku zrozumie… Nic… Pozgrywałem światowca i na tym się skończyło. To już przesada, z rosyjskiego to ja słynny w całej szkole byłem ale rzekłbym, że za to, że byłem dokładną odwrotnością definicją słowa „wybitny”. Cośtam jednak zostało w głowie. „Pust wsiegda budiet slonce” „Druzja, nie strieljajtie” a… no i „zdrastwujtje, towariszczi” . Uzbrojony w te zwroty zacząłem z człowiekiem rozmawiać, tłumaczyć mu, że wielka dziura, ja tam baaduumm… i flak… kaput… ponimajesz?... opona… jak jest opona po rosyjsku? Hmm.. powiedzmy, że słowo „rozmowa” w tym przypadku to eufemizm. Dukać, pokazywać, machać rękami i trochę nogami… Nogami jednak dużo mniej niż rękami. O dziwo zrozumiał, jednakowoż międzynarodowy gest rozłożenia rąk, spowodował, że wcale nie czułem się zadowolony. No nic, trzeba będzie chyba noclegu szukać, rano do tego salonu, może oni coś poradzą. Tutaj wyludnione, ani widu ani słychu, nic nie załatwię. Wracam…
- I jak tam na górze…
- No lipa… Karma nie ta, szef zabiegany, na jakimś spotkaniu, czasu nie ma.
- Eh… No ale co ty tej dziury nie widziałeś?
- No wiesz, ten tego… nikt nie jest idealny…

Podniosłem brew jakby tak mu trochę nie wierząc
-
Ty? Nie idealny?!?!
- Khmm… khmm… -
usłyszałem niski dość zmysłowy kobiecy głos
Podniosłem brwi jeszcze wyżej i spojrzałem na Anioła
- To ty?
- Pojebało cię? –
odpowiedział błyskotliwie
- Jesteśmy w mojej wyobraźni, tak?
- No tak jakby… chyba…
- Znaczy się ja, ty i ta przestrzeń pod moją czaszką, jakoś nie kojarzę kobiece..
- Khm... khm… - usłyszałem znów, zmarszczyłem brwi i pogroziłem Aniołowi palcem
- Jak to jakiś głupi dowcip, to szczerze ci powiem dzisiaj wyczerpałeś limit na długi okres –
Anioł rozłożył tylko ręce, chyba naprawdę był niewinny, zresztą już trochę się znaliśmy, to jakby nie w jego stylu, tak więc..
- Ok., kto tu jeszcze jest?
Rozejrzałem się nerwowo po pustej ciemnej przestrzeni… Tak wiem, moja wyobraźnia nie jest zbyt kolorowa i za bogata. Dość pusta… i ciemna… Może by jakiś kwiatek czy jaśniejsze ściany… Szybko otrząsnąłem się z tych pedalskich myśli… Wystrój jest minimalistyczny…. MINIMALISTYCZNY I ch… i od razu zrobiło się bardziej męsko. Jestem nieuleczalnym facetem, czego się można spodziewać. Jednak… ten głos w mojej głowie nie dawał mi spokoju, zmrużyłem oczy rozglądając się uważniej w jednym miejscu przestrzen tak jakby robiła się ciemniejsza.
- Errrr…. – zagaiłem jak zwykle inteligentnie, czerń zaczęła się niejako… hmm… jakby to określić… „rozsuwać”… to były czarne skrzydła, zza nich zaczęły się wyłaniać długie płomienno-rude, kręcone loki i piękne kobiece ciało… nagie…Rozprostowała krucze skrzydła i ukazała się w całej okazałości
- O kurwa! – błysnąłem elokwencją
- Oh fuck! – błysnął znajomością języków Anioł
Popatrzyliśmy na siebie myśląc, że może ten drugi wie o co chodzi, tępy wyraz naszych oczu wystarczał nam za wszystkie słowa.
- Eeeeeee… – zacząłem konwersację z wrodzonym wdziękiem – eeee…. Znaczy się… ty jesteś naga? – wiedziałem, że pytanie było idiotyczne w momencie gdy je wypowiadałem. Jej nagość była dość oczywista – Znaczy się nie to, że mi to przeszkadza… Prawda Anioł?
- Ba… no skąd… - w jego oczach zauważyłem dziwny błysk, wyciągnął z kieszeni butelkę whisky, pociągnął łyk i bezczelnie gapił się na anielicę z czarnymi skrzydłami. Dziwne zachowanie jak na anioła, ale co ja tam wiem o aniołach, dawno w kościele nie byłem, żeby się zupdejtować. Jego wzrok bezobcesowo bładził po jej intrygujących tatuażach. Niech to.. ja jestem żonaty… odwróciłem wzrok patrząc się na anioła… On wzruszył ramionami
- Może jakaś introdukcja? Wiesz.. to moja wyobraźnia, jakby nie patrzeć, tak wpadasz tutaj naga, niezapowiedziana, można powiedzieć trochę jestem zaskoczony.
- Mik’hael? –
zapytała zdziwiona mojego Anioła Stróża ignorując zupełnie moje pytanie. Typowe zachowanie pięknych, nagich kobiet w mojej obecności. – Co ty tu robisz?
- Angelique… Jak miło… Kopę lat…- odpowiedział Anioł Stróż nonszalancko – Długa historia, nowe wyzwania, specjalne zadania z samej góry… Opowiem ci kiedyś…. – mrugnął ze znaczącym uśmiechem – w bardziej intymnej atmosferze
- Eeeee… - odpowiedziała Angelique, lekko zmieszana. Ha! Już ją lubię, elokwencję mamy identyczną, popatrzyła na mnie decydując się szybko zmienić temat – Ja jestem Angelique, Anioł Stróż Bractwa, tego samego co masz skrzydełka na czaszy motocykla, myślisz, że dlaczego są czarne?
Otwarłem usta ze zdziwienia.
- Aaaaaa…. – jak na mnie to jakaś zawsze odmiana po „eeee…” – No tak… teraz to jasne jakby jest… Bractwo… Bractwo.. Qrde, jesteś genialna Angelique! Dzięki! Wy tu sobie pogadajcie a ja spadam do rzeczywistości.
Jak powiedziałem tak zrobiłem, żona już myślała, że ze mną coś nie tak.
- Wszystko w porządku? – zapytała z troską w głosie
- Eeeeee… jasne… - wciąż po głowie chodziły mi rude włosy, tatuaże i te… no… Potrząsnałem głową – Mam pomysł!
Wyjąłem telefon i od razu uderzam do Kosika, może i tu nie ma jakiejś braci motocyklowej pod ręką ale jest Bractwo, jak mogłem zapomnieć najlepszy Anioł Stróż z możliwych.
- Kosik brachu… słuchaj jest taka sprawa… - i zaczęło się długie wyjaśnianie, niezbyt proste gdyż Kosik taki jakby rozproszony był, po dłuższej chwili, kiedy już myślałem, że generalnie będę musiał wszystko powtórzyć tym razem woooolnoooo…. I wyyyyraaaaaźźźźźnieeeee.. padło sakramentalne
- Daj mi chwilę, coś się wymyśli

No nic.. teraz to tylko czekanie pozostało, po krótkiej rozmowie z Olą okazało się, że kiedy ja szukałem na litewskiej prowincji mechaników podjechał do niej jakiś kolo na quadzie i powiedział, że jak nic nie znajdziemy, to żebyśmy jutro do niego podjechali do warsztatu coś się poradzi. Dobra nasza! Z jednej strony działa Kosik, z drugiej jakby co to załatwiamy nocleg i kombinujemy wielowątkowo z salonem Suzuki i tym koleżką na quadzie. Nie pozostało nic innego jak skoczyć do sklepu i zakupić miejscowe smakołyki, rozłożyć się na trawie przy moto i relaksować się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. 
Co jakiś czas przejeżdża grupa miejscowych motocyklistów, niektórzy machają niektórzy nie. Widać, że to nie jest aż tak popularny zwyczaj jak w Polsce, nie mówiąc już o zatrzymaniu się i zapytaniu czy wszystko ok. Tego nie zrobił nikt, z drugiej strony nie wyglądaliśmy za bardzo na „w potrzebie” pikniczek na trawce, piwko, kiełbaska, jakieś miejscowe obrzydliwie smakujące grzanki, które w ramach „poznaj lokalne smaki” zakupiliśmy z głupia frant i to naprawdę był bardzo słaby pomysł i my opalający się. 
Co prawda flak w tylnym kole moto mógł stanowić „hint”, że być może nie wszystko jest sielankowe, ale cóż nie wymagajmy od życia zbyt wiele. Podniosłem kciuk w stronę moich Aniołów Stróżów. Mógłbym się założyć, że Angelique mrugnęła gdy zadzwonił telefon.
 
- Hej! A gdzie ty właściwie jesteś? Zresztą nieważne… Wytłumaczysz to kierowcy zaraz do ciebie zadzwoni. – usłyszałem w słuchawce głos Kosika
- Zbawco! Wielkie dzięki!
- Nie dziękuj mi tylko Irkowi.
– odpowiedział i odłożył słuchawkę, na pewno miał bardzo ważne organizacyjne spotkanie, w tle zresztą słychać było, ożywioną dyskusję. Na pewno coś bardzo ważnego, wymagającego skupienia i powagi… Coś miał pokazać, nie pamiętam co.
Irkowi?? Jakiemu Irkowi?? Nieważne w tym momencie… Ważne, że działa, niewidzialna siła ludzkich serc i chęci, wyciąga mnie z matni kryzysu motocyklowego nawet poza granicami kraju. Hmm… Respekt, szacuj. Nawet Anioł tak jakby skrzywił się z podziwem, twarz Angelique jaśniała z typową dla kobiet miną „A nie mówiłam?”. Tylko tym razem miała do tego pełne prawo „I love you!” mrugnąłem do niej radośnie i wróciłem do konsumowania obrzydliwych grzanek i całkiem niezłego piwa.

Chwilę później dzwoni ktoś do mnie z zapytaniem gdzie do diabła jestem, dlaczego tak daleko i jak tam dojechać. Wytłumaczyłem grzecznie i pokornie.

Godzina minęła jak z bicza strzelił, podjechała biała półciężarówka na polskich blachach, z szoferki wyskoczył radośnie uśmiechnięty chłopak:
- To was mam zawieźć na spotkanie? – padło równie radosne pytanie
- No tak jakby właśnie na to wygląda. – odpowiedziałem
- No to się pakujemy – raz dwa wyjął z paki pasy, pochylnie i raz dwa wciągnęliśmy Zuzię na pakę. Wyszliśmy z czarnej dupy i znów jesteśmy w trasie, może nie na dwóch kółkach tylko na czterech, ale w mojej sytuacji to naprawdę duży awans, zamiast porannych poszukiwań w obcym kraju felgi mogę sprawę spokojnie ogarnąć w Polsce na miejscu, najwyżej żona wróci autobusem, motocykl się gdzieś wrzuci do jakiegoś garażu lub na parking, będzie trochę czasu, na spokojnie i bez takich horrendalnych kosztów. Nowa felga to jednak koszt rzędu 1500 – 2000 zł a do używanego motocykla.. uhu huuu… W drodze wywiązała się sympatyczna dyskusja… Irek to Irek tamto, kiedyś Irek miał podobną sytuację, tez go ściągałem. Wciąż nie mogłem w mapie pamięci zlokalizować „Irka”..
- O jeździsz na Bandycie?
- Nom jeżdżę.
- No widzisz to jak Sylwia córka Irka, może ci pożyczy felgę? Ona teraz nie jeździ.
- Że co? A niby dlaczego?
- W ciąży jest…

I tu nastąpiła jasność i szybki ciąg skojarzeń Sylwia, Sylwia w ciąży to przecież…eee.. Gieńcia… ta znowu jest córką …eee Rolanda! Czyżby Irek to Roland?
- Słuchaj ten Irek to taki a taki i jeździ tym i tym?
- No tak..
- Aaaaaaaaa…..
– odpowiedziałem jak zwykle błyskotliwie. To byliśmy w domu. Nicki internetowe są fajne, naprawdę są spoko, ale czasem trzeba się mocno zastanawiać kto jest kto jak nagle ktoś zaczyna się posługiwać imionami.
Po godzince wygodnej podróży dotarliśmy do Augustowa, wylądowaliśmy w garażu Irka gdzie zostałem serdecznie przywitany. Zuzię postawiliśmy obok Bandytki Gieńci.. no i cóż.. odwieziono nas na spotkanie, gdzieś w głębokim lesie.. gdzie czekało na nas Bractwo. Tu oczywiście okazało się, ze wszyscy myśleli, że mieliśmy wypadek. I że motocykl w drzazgach… co za szczęście, że zakupiliśmy dużo pamiątek z Litwy, które mogliśmy przy ognisku skonsumować i wytłumaczyć, że to torchę nie tak i że nie było aż tak źle.

Tak się skończyła wyprawa do Wilna. Szczęściem w nieszczęściu. Poznaniem jeszcze jednej siły, która nade mną czuwa mimo mojej wrodzonej odporności na rozsądek. 

To oczywiście nie koniec historii. Grzechem byłoby nie wspomnieć o uprzejmościach, które mnie spotkały ze strony ekipy Augustowskiej, że wymienię tylko Kosika, Rolanda, Gieńci ę, która w końcu użyczyła mi całego tylnego koła ze swojego Bandyty, Zbyszka mechanika, który w dzień wolny walczył jak lew nad przeszczepem tegoż koła tak abym mógł wrocić ze spotkania na moto i żebym nie musiał się martwić w trakcie hulanek co z zakupem nowej felgi. Zbyt długim oddawaniem tejże felgi za moja przyczyną co pozwala mi jeszcze raz publicznie Gieńcię i Rolanda przeprosić, na moje szczęście wszystko mam nadzieję skończyło się szczęśliwie.  

Serdeczność, ofiarność, chęć pomocy całej grupy dla takiego indywidualisty jak ja to jest jak spotkanie oko w oko z cudem. Zostaje w postawie nadzwyczaj idiotycznej z otwartą gębą i wielkim „wow” w moich oczach, to po prostu jest niesamowite, rzadko to się docenia na co dzień… ale.. prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie… tak jak i Aniołów Stróżów. Okazało się, że mam więcej niż myślałem i jednych i drugich.

Szczęsliwie wróciłem do domu... Następnego dnia rano włączyłem radio:

„Rano budzik wierci swiadomosć
Zapalasz radio zrywasz się
Poranna wiadomość
W Chile znowu jest całkiem źle”


- Eh... do następnego razu zatem... 

1 komentarz:

  1. Niezła przygoda, rzeczywiście miałeś szczęście. Ja na wiosnę również przygotowuję się do wyprawy motocyklowej, ale po Majorce :) Fajnie, że dzielisz się doświadczenia, to jest bardzo przydatne. Pozdrawiam, Marek

    OdpowiedzUsuń